Mój pierwszy dzień w Szwajcarii uśmiechał się do mnie tak jak ja uśmiecham się do Was na powyższej fotografii. Ale zacznijmy od początku…
Pamiętam, jakby to było wczoraj. Wysiadłam na dworcu w Zurychu, całkiem rześka, jak na dwadzieścia dwie godziny spędzone w autobusie. Przyjechałam za wcześnie, byliśmy umówieni na 12.30. Usiadłam na chodniku przy parkingu, gdzie stały inne autobusy, położyłam walizkę po prawej stronie, po lewej stronie plecak i drugi plecak, podparłam głowę dłońmi. Czekałam. Podniosłam się, gdy w oddali zobaczyłam cztery postacie. Całkiem podobne do tych, z którymi dwa miesiące wcześniej rozmawiałam na Skype.
Przywitaliśmy się serdecznie, z uśmiechem, wyciągniętą dłonią i obowiązkowymi bisous w pierwszy, drugi i znowu w pierwszy policzek. Nawet chłopcy mnie wycałowali!
Wsiedliśmy do samochodu z nawigacją gadającą po francusku. Tatuś kierował, ja siedziałam obok. Z tyłu Mamusia i chłopcy. Skręciliśmy na most nad rzeką Limmat. To centrum miasta – poinformował mnie Tatuś a ja zobaczyłam zza szyby rzędy brązowych dachów, takich samych, jakie widziałam w marzeniach, w Polsce, kiedy po raz pierwszy przyszło mi na myśl, żeby pojechać do Zurychu.
Rozmawialiśmy przelotnie. Dowiedziałam się, że w Zurychu jest dużo trolejbusów i że znajduję się w kraju, w którym posiadanie broni jest legalne. Przejechaliśmy niedaleko siedziby FIFA. Odwróciłam się do chłopców. Lubicie Fussball? – zapytałam po niemiecku, bo w takim języku mieliśmy się komunikować. – Jaki jest wasz ulubiony klub? – Barcelona – odpowiedział starszy z francuskim akcentem.
Zatrzymaliśmy się przy piekarni. Tatuś ze starszym synkiem wysiedli z samochodu, wrócili z bagietką i małą czekoladką w kształcie serca. Synek wręczył mi ją z uśmiechem.
Tego dnia jadłam grillowane mięso na obiad, popijałam kawę prowadząc rozmowy z Mamusią tak, jakbyśmy się znały od lat, układałam statek kosmiczny z klocków Lego, grałam w Lotti Karotti i spacerowałam po okolicy w złotych trampkach.
Tego dnia sporo działo się również w mojej głowie. Szwajcaria nie była dla mnie pierwszym krajem emigracji, ani też pierwszym krajem, w którym miałam pracować jako au pair. Trzy lata wcześniej wyjechałam samotnie do Oulu w Finlandii, gdzie spędziłam rok i również mieszkałam z rodziną goszczącą. Przyjeżdżając do Zurychu nie bałam się przyszłości, nie czułam się niepewnie. Dopadło mnie za to coś innego: przez cały dzień porównywałam niemal wszystko do moich przeżyć z pierwszego dnia przyjazdu do Oulu: ci francuscy chłopcy przywitali mnie tak, a fińscy tak… Ci się uśmiechali, ci nie. Ci grają w piłkę, tamci nie. Tam byłam w euforii, tu jestem w harmonii. Tam pierwsze co, dostałam plan pracy, tutaj obiad… STOP! – Pomyślałam sobie, kiedy usiłowałam zasnąć w moim nowym pokoju – To było trzy lata temu. Teraz jest inny kraj, inna rodzina, a ty zdążyłaś się zmienić przez ten czas. Co ci daje to porównywanie?! – Nic mi nie daje – odpowiedziałam sobie i zasnęłam. Na drugi dzień obudziłam się z uśmiechem i przygotowałam śniadanie dla chłopców. Już bez porównywania.
Wpis powstał w ramach wiosennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak wyglądał pierwszy dzień w nowym kraju u Polek mieszkających w różnych zakątkach świata, zapraszam Was tutaj: KLIK
Ale fajnie, co za podobieństwo! u mnie również Finlandia była pierwszym a Szwajcaria drugim krajem! 🙂 Tylko, że Tampere i Berno. Oba kraje kocham i tęsknię do nich 🙂
PolubieniePolubione przez 2 ludzi